Ahoj marynarze!
Czas otworzyc nowa mape. Slovenia , Croatia , Bosnia and Herzegowina , Serbia , Montenegro , Yougoslavia , Republic of Macedonia. Pachnaca podroznicza polka sklepowa mapa nr 736 kartografii Michelin , duszaca sie przez cala Rumunie w bocznej kieszeni plecaka , wreszcie zaczela oddychac. Pierwsze odciski palcow pojawily sie na niej dwa dni po ostatniej wiadomoposci z Victori , na stacji benzynowej tuz przed Serbska granica. Po kolejnych dwoch dniach nasza mapa zahartowana w drogowych boajach przez deszcz ,kurz , lzy szczescia i radosci , krzyczy : NIS!!! Tu wyladowalismy... Jednak zanim napiszemy cokolwiek o owym krzyku opowiemy historie , bez ktorej Nis bylby tylko zwyklym szeptem.
Popoludniowe duszone grzyby w Victorii (ich smak zostatanie nam w glowach na lata), przyrzadzone przez dwoch zacnych mistrzow ceremonii (Electro i "W ostatniej") , a takze cala atmosfera naszego "dworcowego obozu" z rajska panorama gor Fagorasz na czele , opoznily nasz atak na Balkanskie serce o kolejny dzien. Po poobiedniej sjescie bladzac po rynku , kosztujac lokalne trunki , trafilismy na dwie mlode dziewczyny wylacznie rumunsko jezyczne. Po kilku minutowych kalamburach wyjasnilismy im , ze szukamy lokalnego pubu (najlepszego miejsca miedzykulturowej integracji). Przemile kobiety tajemniczo wybraly pewien nr telefonu , poczym przekazaly nam komorke.. Meski glos.. i tylko jedno zdanie. "Fallow the girls". Poszlismy.. Po chwili siedzielismy juz w przytulnie nowoczesnym , swietnie urzadzonym klubiku , ktorego wlascicielami bylo RUMUNSKO-POLSKIE malzenstwo!!! Nasza siostra! Rodaczka! Mowiaca po polsku , pochodzaca z Czestochowy , intrygujaca blondynka z hipnotyzujacymi oczami i jej dobrze zbudowany uwaznie obserwujacy otoczenie maz. Nie moglismy lepiej trafic. Pilismy piwo , rozmawialismy.. Dostalismy azyl , dostalismy gwarancje w slowach... "Jesli cokowliek pojdzie wam nie tak , bedziecie miec jakikolwiek problem z miejscowymi , przyjdzcie do nas". Jakze milo uslyszec takie slowa na obczyznie.. Jak milo napic sie piwa w dobrym towarzystwie.. Jak milo... kupic PALINKE. Tak , drodzy czytelnicy.. prawdziwy rumunski Bimber. Nabylismy go przpadkowo , wylowieni fachowym okiem starego mistrza , sprzedajacego warzywa na placu kilkadziesiat metrow od klubu. Electro , w iscie krakowskim stylu wytargowal satysfakcjonujaca cene 20 lei = 20 zl za litr klarownego , piekielnego trunku. Od tej pory nasze dusze zaczely plonac. Ugasilo je dopiero popoludnie kolejnego dnia spedzone z lekarstwem w rece w naszym zaprzyjaznionym PUBIE , gdzie uknulismy " plan pieciu krzyrzy".
"Plan pieciu krzyrzy balkanskich"
Pomaranczowe sofy , trzech brodatych gosci popijajacych piwo , szklana lawa z rozlozna mapa polityczna Europy , czarny marker , burza mozgow... KONKLUZJA! REZULTAT. Piec czarnych krzyrzykow w pieciu balkanskich krajach.
- Nis - Serbia
- Prizren - Kosovo
- Durres - Albania
- jez. Skadarsko - Czarnogora
- Sarajevo - Bosnia i Hercegovina.
Ambitne zamirzenie.. Czyz nie? Piec znaczkow na mapie w rzeczywistosci tworzy droge o dlugosci ponad 700 km w liniach prostych. Czas operacyjny 2,5 tygodnia. W Europie zachodniej byloby to jak spluniecie.. jednak tutaj , podrozujac lokalnymi drogami plan wisi na krawedzi niewykonalnosci. To wlasnie jest szalenstwo. To wlasnie jest INDKUBATOR.
Wyleczeni (przeleczeni) lamiac wszelkie zasady niepisanego kodeksu backpackerow , ruszylismy na trase po godzinie 16.. z zamiarem zrobienia co najmniej 200km w liniach nie prostych, Na dodatek w trojke.. Coz udalo sie!!! Kolejny raz uzyskalismy dowod na to , iz irracjonalne myslenie ma sens. Najpierw otwarty biznesman ( w Rumunii ludzie , ktorzy nas wozili to albo mlodzi ludzie w garniturach z dobrymi samochodami , albo biedni ludzie wioski) , pozniej czlowiek , ktory myslal ze na nas zarobi.. wszystko pieknie , fajnie , nawet zaladowal nasze plecaki do bagaznika... ...po to tylko by wysadzic nas 0.5 km dalej , w momencie pierwszych slow na temat pieniedzy. Myslelismy ze blefuje , ze wkoncu po nerwowej wymianie zdan pozwoli nam spowrotem wachac jego tapicerke. Twardy gracz. Na nic zdaly sie orzechy , jablka i inne dary matki ziemi , ktore zastepuja nam pieniadze. Niestety. W Rumunii autostop jest bardzo popularnym srodkiem transportu , szczegolnie na lokalnych trasach. Ludzie wola zlapac stopa i zaplacic o polowe mniejsza cene niz za autobus.. Czesto jest to forma dodatkowego zarobku. Takie nieoznakowane taxi. Na szczescie znajduja sie tez .. prawdziwi STOPOBIORCY , ktorzy Rumunie zmieniaja w RAJ autostopowiczow.
Marian!
Nieoznakowany taxsiarz okazal sie byc zbawieniem. Gdyby nie on , gdyby nie jego hamska zagrywka.. nie wsiedlbysmy do wozu Mariana. Szczesliwego dwudziesto siedmio latka z Bukaresztu. Zatrzymal sie doslownie po 5 minutach od epizodu z taryfiarzem. Wiozl nas przez 150km , snujac opowiesci o Rumuni , o jej historii i lokalnych tradycjach. Opowiedzial nam tez cala historie swojej romantycznej milosci. To nie koniec.. Postawil nam piwo i pyszny obiad. Pelny talez "mici" , grillowanego mielonego miesa z musztarda i cieplymi buleczkami. Pokazal nam sredniowieczny monastyr i zaprosil nas na fragment prawoslawnej mszy. Niesamowite przezycie. Mrok.. Hipnotyczne spiewy w mistycznym miejscu , pelnym niesamowitych ikon. Zwiedzilismy klasztor , w ktorym moze zostac kazdy przez dwa dni.. dostajac jedzenie i nocleg. Warunek - trzeba brac udzial w codziennych nabozenstwach. Mozna zostac dluzej.. Warunek - praca (w kuchni lub w polu). Przed klasztorem stala fontanna.. pelna moczacych sie w niej pieniedzy. I tu Marian sie usmiechnal.. mowiac , ze mnicha nie podoba sie zanieczyczszczanie swietej wody przez turystow.. ze to tak naprawde nie ma nic wspolnego z religia. Musicie wiedziec , ze rumunske leje sa z nieco innego papieru (bardziej plastikowego) niz nasze banknoty - zatem nie namakaja. Za pozowoleniem naszego przewodnika.. wyciagnelismy sobie ich kilka. Co za STOP!
Kilka wiadomosci od Mariana.
Transylwanskie tradycyjne sniadanie to wedzona slonina i shot palinki. Taka kombinacja tluszczu z alkoholem sprawia , ze transylwanczycy sa wolni od wszelkich klopotow rzaladkowych. Palinka to nasz rodzimy bimber , dokldniej sliwowica. To finalny produkt drugiej desytlacji alkoholu. A co z pierwsza? Ta tez sie nie marnuje.. jesli jestesmy niecierpliwymi konsumentami.. mozemy na niej poprzestac.. wtedy bedziemy pic "Clike". Rakija zas.. to rumunski bimber z winogron.
Caucescu , komunistyczny wodz kraju , ten sam ktory zbudowal majestatyczna droge , o ktorej opowiadalismy w poprzednim wpisie nie byl az taki zly jak maluja go ludzie. Jego szalone reformy i postepowanie bylo dyktowane przez jego otoczenie. Zywe narzedzie do wcielania morderczych planow.. niestety.. nie usprawiedliwia go to od zbrodni , ktore popelnil.
Taki byl wlasnie Marian.. wysadzil nas tuz za miastem , ktorego nazwy juz nie pamietamy.. pod stadionem sportowym , dajac nam swoj nr telefonu i pelen elektroniczny kontakt. Bycmoze kiedys zawita ze swoja rodzina do Polski , wtedy odwdzieczymy mu sie sowicie. Marian .. zapraszamy!
Nocowalismy na dachu przybudowki do stadionu. Dokladniej dach umywalni. Nocleg pod golym niebem. Niebo pelne gwiazd.. Slowem - udany dzien!
Dzien kolejny , uplynal nam pod znakiem mini ciezarowych samochodow (dokladnie dwoch). Dwa miejsca na mostku kapitanskim , jedno.. w masznowni oferujacej lezacy komfort. Smielkiem , ktory go sprawdzal byl nie kto inny jak Electro. Ehh , ten to ma szczescie. 200 km strzelilo jak z bata. Na mostku sen , w masznynowni lektura opowiadan fantastyczno naukowych przy swietle czolowej latarki. Tak wyladowalismy w Drobecie - rumunskiej miescowosci przygranicznej. Tutaj wlasnie pojawily sie pierwsze odciski na wspomnianej na poczatku mapie michelina. Mapa rumunii zostala w tyle.. - "W ostatniej chwili" posial ja gdzies na drodze krajowej E 79. To znak.. by wreszcie opuscic piekna rumunska ziemie.
Podsumowujac.. Rumunia - kraj genialny. Polecamy kazdej pozytywnej duszy. To nie cyganie! Rumuni to nie romowie , rzadzacy sie zupelnie osobnoymi prawami. To nie brud , ubostwo , syf , przestepstwa , kradzierze , smrod gowna. To zupelne przeciwienstwo. Piekne gory , jeziora , pagorki , lasy pelne grzybow i innych darow natury , iponujace miasta , muzyka na uliach , fantastyczni ludzie otwarci jak malo ktory narod , przyzwoite drogi , pyszna palinka , raj autostopowiczow , karaj pelen tradycji , Miejsce , w ktorym z powodzeniem moznaby mieszkac. Jesli ktokolwiek powie nam ze rumuni to margines europy - poklucimy sie powaznie. Co wazne na wizerunek tego kraju pracuje mlode pokolenie , zjedoczone jedna misja , dlugoletnim planem pokazania swiatu , ze Rumunia to naprawde wartosciowa kraina.
Od granicy dzielilo nas jakies 15km.. 15km meki.. Nigdy w naszym krotkim zyciu nie podrozowalismy w bardziej scisnietych warunkach. Electro za pomoca slynnego juz kciuka zatrzymal samochod.. Maly woz jadacy do Niemiec. Z przodu kierowca i pasazer. Bagaznik zaladowany niemieckimi walizkami. Nie wezma nas.. Nie ma takiej mozliwosci. A jednak.. Tylna siedzenie a na niej od lewej : Pierduten , a na nim plecak , "w ostatniej" a na nim plecak , Electro... A NA NIM PLECAK!!!! Dopiero teraz. , u kresu , zdealismy sobie sprawe ile waza nasze bagaze. Nie szalencze przemieszczanie sie z jednego na drugi koniec Cluj , nie Moldoviana i trzy dni dni gorskich podejsc. NIE! Wystarczyla 15 kilometrowa wycieczka wozem na niemieckich blachach by zdac sobie sprawe ze te 30kg wagi ma smiertelna sile. Zzielenialem.. , nie mialem powietrza. "W ostatniej" byl zolty .. a electro nie widzialem. Polskie sardynki w niemieckiej puszce. CUD. Zyjemy. Dotralismy na koniec Rumunii.
Granica , zawsze przerazala , kojarzyla sie z czyms zlym.. widocznie to pozostalosci bo zamierzchlych czasach. Przypomnialy nam sie chwile kiedy z naszymi rodzicami wybieralismy sie gdzies na Slowacje , lub do Czech , po zakupy i na narty. Koniec Rumunii , koniec UE. Okazalo sie , ze owszem mozemy przekraczac granice ale tylko w automobilu. Do pieszego przejscia trzeba sobie dojechac kolejne 200km. Dookola nas kombinujacy celnicy z szyderczymi usmiechami , szukajacy kazdej okazji do zarobku na lewo. Wskazali nam goscia , ktory zaoferowal nam transport przez granice za jedyne 30 euro , tlumaczac ze nikt nas nie wezmie , bojac sie o wlasny tylek.. bo przeciez mozemy przewozic narkotyki , bron , alkohol i Bog wie co jeszcze. Po drugiej stronie ulicy szere , umiesnione eminencje , bez wlosow na glowie. Strasznie. Posrod tego wszystkiego jeden zyczliwy usmiech Pani pracujacej w tutejszym butiku. Podeszla do nas i mowiac plynnie po angielsku powiedziala , ze taka wlasnie jest granica , podtrzymujac nas na duchu , mowiac ze damy rade.. Mamy szanse przejechac, musimy tylko wiedziec gdzie pytac , poczym sama zaczela podbiegac do samochodow , ktore zdawaly sie wiesc samych znajomych. Pytala.. pytala. Bez skutu. I znow ELECTRO uratowal nam tylek. Widzac ze mozna dosyc swobobnie biegac po przygranicznym terenie , podbil do pierwszego lepszego samochodu.. i po 3min wrocil z wiadomoscia , na ktora czekalismy. JEDZIEMY. Wyluzowane malzenstwo Serbsko-Rumunskie bezproblemowo zaoferowalo nam transport. Nagle wszyscy celnicy zmienili sie nie do poznania. Znowu sami znajomi.
Kladovo - Serbia.
Nowy kraj , slonce zmierza ku zachodowi. Nastroje lekko nieswoje. Pierwsze wrazenie - twardzi ludzie. "Hello" , ktore w Rumunii zawsze skutkowalo usmiechami na twarzy pozdrawianego tutaj raczej bezurzyteczne. Zaczyna sie balkanski kociol. Wymienilismy pieniadze i udalismy sie na cieply posilek. To juz taka nasza tradycja. Pierwsze miasto w obcym kraju. Kosztujemy lokalne specjaly. Wydajemy pieniadze.. choc przez chwile jestesmy na prawdziwych wakacjach. Dobra wiadomosc.. W calej Serbii mozna pic piwo na ulicach. Od kilku dni jestesmy fanami Serbskiego browaru. "Jelen" - najlepszy schlodzony w 2l plastikowych butelkach.
Nie pisalismy jeszcze nic o Dunaju , nad ktorym znajduje sie Kladovo. Niewyobrazalnie wielka rzeka. Ruchome jezioro. Tu naprawde daje sie odczuc moc BOGA. Podobno Dunaj w najszerszym miejscu ma ponad 4km. Ale uwierzcie .. dobre kilkaset metrow tez robi wrazenie. A spalismy.. doslownie czujac jego zapach. Ok km od miasta znajduja sie ruiny starego amfiteatru , tuz przy rzece. Tam chrapalismy.
Rankiem nadszedl czas na spelnienie obietnicy. Rumunskiej powinnosci. Zostalismy zoobowiazani.. Piekne chwile z Marianem nie byly za darmoche. Pokazal nam na mapie pewna droge.. , ktora mielismy dla niego przejachac. Krajobrazowy fragment trasy (zupelnie nie po drodze do NISU) , ktora wiedzie wzdluz Dunaju , przelamujacego sie przez gory. Wypelniajac czesciowo nasze przyzeczenie , przejechalismy ok 1/4 drogi , jadac z szalonym rybakiem , ktory okazal sie byc najlepszym kumplem w naszej dotychczasowej autostopowej karierze. Z nim moglibysmy przejac cala Europe. Niestety bylo to tylko kilkanascie km. Wysadzil nas w miejscu , w ktorym samochod byl rzadszym zjawiskiem niz spadajaca gruszka z drzewa. Utknelismy tam w deszczu na conajmniej trzy godziny.. Na pocieszenie dostalismy widok wysysajacy powietrzez pluc. Meska decyzja. Wracamy do Kladova. Kolejne 10 gruszek wyladowalo na asfalcie. Nic.. Wkoncu wrocilismy do puntku wyjscia. Klodovo. Klodovo , klodovo , klodovo , klodovo. Tego dnia juz nigdzie nie dojechalismy. Umeczeni , wymordowani i zdesperowani wdrapalismy sie na pokazny pagorek , na ktorym wedle naszych przypuszczen miala znajdowac sie piekna laka. Coz.. bylo pole uprawne. Troche nierowno... troche koli. Rozbilismy namioty wyprzedzajac deszcz o kilka minut. Spimy.
Nastepny dzien to kolejne nieudolne proby zatrzymywania wozow. Na tej cholernej drodze nic nie jezdzilo. Jesli juz cos sie pojawilo , to albo omijalo nas szerokim lukiem , albo bylo pelne , albo bylo zbyt bogate , albo bylo zbyt konserwatywne. Do czasu.
SNAJPER.
Kazdy prawdziwy autostopowicz wierzy w ta sama , glowna zasade drogi. "Nadzieja umiera ostatnia". Ten wyswiechtany slogan napedza glowy calego podrozniczego swiatka. No bo co innego nam pozostaje. Tylko nadzieja.. , ze wkoncu ktos sie nad nami zlituje. Wiara naszej zalogi jest wyjatkowo silna... , a tamtego dnia byla wrecz na niebotycznym poziomie. Oplaca sie wierzyc. Po dwoch godzinach rzucania kamieniami do rzeki , siedzenia na kolacym w tylek chodniku , podziwiania wirtuozerki lokalnego rybaka siedzielismy w kolejnym wozie , zoltym conajmniej pietnastoletnim samochodzie , ktorego marki niestety nie pamietam. Zlapalismy transport do Zajcara.. Miejscowosci oddalonej ok 150 km od pierwszego "balkanskiego krzyrza" - Nisu. Szczescie bylo po naszej stronie.. Coz za zmiana nastrojow. To nic , ze nie mylismy sie przez 4 dni .. , to nic ze Klodovo wciagnela nas jak czarna dziura , to nic ze mielismy juz objawy powaznej choroby psychicznej.. NIE WAZNE! Jedziemy dalej.. glowna droga Serbska. W tle opowiesci o rybach i integracji na lini pasazer-kierowca , zboczylismy z kursu udajac sie do pobliskiej wioski , gdzie nasz kapitan mial cos do zrobienia. Po drodze mijamy piekne domy.. , gustowne chatki i pyszne palace. Bogata wioska. Podejrzanie bogata. Do tego wyludniona. Mafiozi? Tanie materialy budowlane? .. a moze zwykli ciezko pracujacy ludzie. Nie. To letnie niemieckie rezydencje. Stad ta ludzka pustka. Sezon juz dawno sie skonczyl , dajac poczatek balkanskiej wiosce widmo. Zblizajac sie do miejsca naszej wysiadki , kapitan rzuca propozycje:
- Zapraszam do mnie do pracy , do szpitala (hospicjum).
Odpowiedz byla oczywista. Dziesiec minut pozniej siedzielismy juz w biurze (przypuszczamy ze biurze administratora) , popijajac kawke i raczac sie rakija. To chyba taka forma Boskiego zadoscuczynienia za meki , ktore przezywalismy poprzedniego dnia. Propozycja nr 2.
- Grzeje wam wode , mozecie sie tu wykapac..
Tak.. Zadoscuczynienie czy .. zapach? Prawdopodobnie jedno i drugie. To bylo jak spelnienie marzen malego dziecka. To tak jakbysmy dostali wysniony prezent od Mikolaja. PRYYYYSZNIC. Jednak najwazniejsze chwile tej zbawiennej podwozki byly dopiero przed nami. Wychodze z pod prysznica , wracam do pokoju biura naszego znajomego i widze blade , skupione twarze Electro i "w ostatniej". Chlopaki szeptaja do mnie.. ze nasz dobroczynca jest bylym snajperem , gosciem , ktory spedzil w armii 9,5 roku , ubezpieczajac swoich ludzi na froncie. Sluzbe zaczal w roku 89 , a lata dziewiedziesiate to przeciez balkanskie pieklo! Rozlozylismy mape.. Byly snajper mowiac do nas wyjatkowo spokojnym glosem pokazywal nam dokladny przebieg frontu i miejsca do ktorych go wysylano. W tym momencie dotarlo do nas gdzie tak naprawde jestesmy. SERBIA.
Serbia.. a w srodku niej Nis. Zjawiskowe miasto miejsce. Probujemy je opuscic juz trzeci dzien , jednak ludzie i tutejsza atmosfera skutecznie nas opoznia. Poznalismy wiele otwartych glow , muzykow , fotografow , malarzy , podroznikow , studentow , rasta ludzi , dji i innych zakreconych swirow. Gigantyczny kreatywny tygiel. Roztanczone , rozspiewane ulice a wtle .. caly czas zywa post wojenna atmosfera i zwiazane z nia powazne rozmowy. Opowiemy o nich nastepnym razem , poniewaz czas nie jest naszym sprzymierzencem. Musimy ruszac dalej... do Kosova. Tym razem w piatke , razem z szalona serbska hipiska i naszym kanadyjskim przyjacielem , istnym sensjem drogi. Indkubator to teraz dwa teamy. Dwa teamy i 5 krzyzy balkanskich..
Do zobaczenia w Kosovie.
Cieszcie sie , czesc.
Indkubator.